tubas – weryfikacja!

Tekst opowiada o systemie weryfikacji muzycznej w Polsce w czasach PRL, kiedy to, aby móc wykonywać zawód muzyka za pieniądze, potrzebna była specjalna kwalifikacja. System ten obejmował egzaminy przed państwową komisją i był podzielony na różne kategorie, zależne od umiejętności i doświadczenia muzyków.

Gdzieś mi zaginął wpis z tematem weryfikacji, więc wspomnę o tym raz
jeszcze:

W prehistorycznych czasach „komuny”, żeby grać za pieniądze trzeba było,
niezależnie od wykształcenia muzycznego, mieć tzw. weryfikację.Oficjalnie
nazywało się to „karta kwalifikacyjna”. Otrzymywało się ją po zdaniu
egzaminu w Związku Muzyków Estradowych i Rozrywkowych (Związek Zawodowy
Pracowników Kultury i Sztuki – Sekcja Muzyków Rozrywkowych), przed komisją
państwową złożoną z wykładowców PWSM, zawodowych muzyków estradowych i
przedstawiciela Związku, jako tzw. „czynnika społecznego”. Weryfikacja
określała kwalifikacje zawodowe muzyka (w mojej dokumentował je wpis o
treści:”muzyk-solista kat. I, w imprezach estradowych”) co owocowało
odpowiednią stawką za granie „na umowę”. Czyli np. w „Estradzie”, teatrze,
cyrku, big-bandach i orkiestrach rozrywkowych, sekcjach akompaniujących, na
koncertach czy w lokalach dansingowych i klubach. Wyższa od mojej była
weryfikacja kat.”S” przyznawana bez egzaminu przez ministra kultury na
podstawie dorobku artystycznego. Uprawniała do wypłat poza taryfikatorem
oficjalnym i miał ją np. Mieczysław Fogg czy Pani Irena Santor, oraz kilku
dosłownie instrumentalistów. Zdobycie nawet tzw. „knajpianej trójki”
czyli:”muzyk-akompaniator kat.III, w lokalach gastronomicznych” wymagało
osiągnięcia poziomu, do którego daleko niektórym „gwiazdom” dzisiejszej
estrady… Podstawą było płynne czytanie nut a’vista, a potem wymagania
wzrastały. Bez tego dostać można było „warunkową trójkę” uprawniającą
do wykonywania zawodu muzyka na najniższej stawce przez jeden rok, do
następnych egzaminów.

Wyglądało to tak:

Przed salą przesłuchań kłębił się tłum spanikowanych „klezmerów”
knajpianych z „warunkowymi trójkami”. Za nimi grupki dumnych posiadaczy kart
kwalifikacyjnych, chcących „tylko podwyższyć sobie kategorię”. Pod
ścianami wystraszeni kandydaci do zawodu, przystępujący do egzaminu po raz
pierwszy. I na nic tu Akademia Muzyczna, bo na zbyt pewnych siebie Komisja
miała swoje sposoby! Otwierają się drzwi i związkowiec wyczytuje kilka
nazwisk „warunkowców”. Wyczytani wchodzą, reszta rzuca się do drzwi
podsłuchiwać…Po kwadransie wychodzą bladzi, na miękkich nogach i smutno
oznajmiają: warunkowa… Jeden dostał stałą „trójkę” bo zagrał swoje i
poparł go znajomy związkowiec. Po kilku godzinach kolej na mnie… Wchodzimy
we trzech: kolega gitarzysta z akustycznym pudłem w pokrowcu, perkusista z
pałeczkami i ja z wojskowym „DEFILem” o wdzięcznej nazwie „Lotos”
(odbywaliśmy właśnie służbę wojskową w orkiestrze).

Komisja pyta: -szkoła jest?

My: -no, w trakcie II stopnia…

Komisja do gitarzysty: – o, umie grać na gitarze klasycznej?!

Kolega: -umie…

Komisja: – to niech co zagra!

Kolega wykonuje Desofinado akordzikami, bardzo stylowo…

Komisja nie kryje zaskoczenia i pyta: -z nut też pan takie coś zagra? No to
zobaczymy!

Pan doktor z PWSM kładzie na pulpit głos big-bandowy i po chwili pyta:
-jakiś problem? Tempo za szybkie, czy coś…?

Kolega: -nie…

Zaczyna grać w dość szybkim tempie swingowy akompaniament (po kilka zmian
akordów w takcie) z wtrącanymi tu i owdzie kilkutaktowymi zagrywkami.

Doktor przerywa mu po minucie mówiąc: Dziękujemy Panu!

Okazało się, że skubany doktor znany był z niszczenia gitarzystów przy
pomocy włoskich orkiestrówek. Wyjaśniam, że Włosi zapisują akordy tak:
|la7,Re7(9),sol,Mi7| itd. Na szczęście na dansingach w Klubie Oficerskim
grywaliśmy już z takich „orkiestrówek”.

Zapraszamy pana na perkusji!

Koleżka odegrał na werblu etiudę ze skryptu pana doktora, przyciął
bossanowę na zestawie i zagrał kawałek z orkiestrówki.

Teraz ja:

-Pan z nimi?

-Tak

-Razem gracie? Szkoła muzyczna na czym?

-Na tubie.

-Czemu przyjechał pan z gitarą basówą?

-Kapelmistrz kazał!

-A, w orkiestrze wojskowej gracie!? U kogo? (Mówimy u kogo.)

-No to dziękujemy panu.

-Nic nie mam grać?

-Coś pan taki napalony? Jeszcze się chłopie nagrasz w życiu!

Dostaliśmy wtedy wszyscy „muzyk-solista, kat.I, w lokalach gastronomicznych”.
Po kilku latach miałem już wspomnianą „estradową jedynkę solistyczną”.
Komuna pilnowała poziomu przynajmniej w knajpach i na estradzie… I komu to
przeszkadzało?!

Podziel się swoją opinią

10 komentarzy

  1. szkoda, że teraz nie ma czegoś takiego 🙂

    miałem ochotę wziąć się za wesela, ale po ostatnich tematach trochę
    zwątpiłem :/

    zobaczy się. Matury się kończą, znów zacznę ćwiczyć 🙂

  2. Tubas, mam nadzieję, że masz jeszcze wiele historii do opowiedzenia! Bo czyta
    się je świetnie!

    Z jednej strony taka weryfikacja to fajna rzecz, z drugiej strony pewnie gdyby
    się ta instytucja ostała, to 3/4 basoofkowiczów nigdy by nie zagrało
    koncertu 😉 No i oczywiście typu pokroju Hendrixa nigdy by nie zaistniały …

  3. W dokumencie o historii polskiego rocka, który fragmentami oglądałem na
    przystanku woodstock tegorocznym jakaś polska legenda (zabijcie mnie nie
    pamiętam, gitarzysta Kata?) opowiadał, jak taka komisja ich zmiażdżyła i
    za koncert stadionowy brali mniej niż techniczni 😀

    a tubasowi dziękuję za wyśmienitą lekturę, oby więcej

  4. Hołdys podawał w powodach rozwiązania perfektu fakt, że za koncert
    dostawali równowartość trzech wejściówek…

  5. Super tekst, oby więcej…Świetnie się czyta no i zahacza w moim przypadku o
    znane mi czasy, więc temat nie tak odległy. Pozdrawiam…

  6. Jesteś pierwszą osobą której teksty czytam od deski do deski, nie
    przelatując tylko wzrokiem pojedynczych akapitów. Gratuluję wspaniałych
    historii i talentu do pisania 🙂

  7. Szanowni „basoofkowicze”! Zapraszam na inne wpisy mojego blogu. Wystarczy
    kliknąć na „Blog użytkownika tubas” i już macie całą listę na monitorze.
    Dzięki Wam chce mi się pisać i wszelka aktywność w dyskusjach jest bardzo
    mile widziana!

    „Neskim” Panie i Panowie!

  8. To ja sobie pozwolę odkopać temat, wklejając cytat ze strony znakomitego
    polskiego basisty – Wojciecha Pi.

    „Nie wierzcie obiegowym opiniom, że kiedyś było lepiej. Krążą takie –
    mówią, że nawet powietrze przed wojną było lepsze. Jak się dętkę w
    rowerze napompowało to można było jeździć i jeździć… Otóż nie!

    Kiedyś, moi drodzy, były weryfikacje. I taki Hendrix (zwany „Heńkiem
    Mańkutem”) w Polsce by się nie utrzymał, bo nie znał nut i w ogóle miał
    niewielkie pojęcie o teorii muzyki. Na egzaminie na muzyka powiedzieliby mu,
    żeby sobie poszedł (w wersji light) i grał w domu, bo nawet na ulicy mu nie
    wolno. Nirvana też by raczej nie zaistniała poza wąskim kręgiem rodziny i
    przyjaciół.

    A było tak, że paru panów siadało sobie za stolikiem przykrytym zielonym,
    prezydialnym suknem i trzeba było przed nimi grać. Albo produkować się w
    inny sposób, jeśli na przykład chciało się być kierownikiem Domu Kultury
    czy klubu jazzowego. I taki Boguś Dziekański (człowiek wielki i wspaniały)
    takiego egzaminu nie zdał! Zadawali mu różne pytania na temat muzyki,
    składów (jakich muzyków zaprosiłby na festiwal jazzowy o określonym
    profilu?) i typ podobnych rzeczy – wszystko to wiedział. Poległ na pytaniu
    jakie są stawki telewizyjne dla muzyków jazzowych? Tylko gdzie jest ośrodek
    telewizyjny w Gorzowie Wielkopolskim i co ma wspólnego prowadzenie klubu
    jazzowego ze stawkami muzyków w telewizji? Cóż – jak się chce psa uderzyć,
    to się kij zawsze znajdzie…

    Najśmieszniejsze jest to, że Boguś dzisiaj płaci stawki koncertowe tym,
    którzy go wcześniej oblali na weryfikacji. A oni mają czelność wyciągać
    rękę po te pieniążki – ja na ich miejscu grałbym dożywotnio w jego klubie
    za darmo!

    O dostępie do sprzętu i materiałów edukacyjnych już nie wspominam, bo ja
    sam uczyłem się z siódmego xero Slap It!, a na Kruczej w Warszawie był taki
    sklep za dolary, w którym były zawsze usmarowane szyby od ulicy, bo stado
    małolatów oglądało tam sprzęt „na Kuleja” – z nosem rozpłaszczonym na
    szybie.

    Weryfikacje na szczęście mnie ominęły… Wyobraź sobie teraz, że grasz,
    jest fajnie, twojej kapeli się układa, przed wami kontrakt, który postawi
    was na nogi i… zbiera się siedmiu smutnych staruchów i mówi: chwileczka,
    teraz to my zobaczymy, co ty wiesz o Szopenie? Nie wiesz nic? To
    wyp………… gnoju do domu, nie będziesz grał rocknrolla! Nie mówię tu,
    że nie warto czegoś o rzeczonym Szopenie wiedzieć, ale głupio warunkować
    tym tworzenie własnej muzyki.

    Zbyszek Hołdys sprzedał mi parę ciekawych historii dotyczących weryfikacji:
    na przykład Paweł Markowski, perkusista zespołu Manaam, został wezwany na
    takie przesłuchanie i padło wspomniane wcześniej pytanie: kto to był
    Szopen? A on na to: No jak to kto? Szopen to Szopen, nie? A potem spytał
    smutnych panów, czy oni wszyscy razem, jak tak siedzą, sprzedali choć
    połowę tych płyt, co on z zespołem.

    Jeden z Trubadurów (kiedyś był to bardzo zbuntowany zespół młodzieżowy)
    – Ryszard Poznakowski – przyszedł na weryfikacje z jakimiś wielkimi organami,
    które na owe czasy były niesamowitym osiągnięciem techniki, odwrócił się
    tyłem do instrumentu i zaczął grać jakąś bardzo popisową partię. A
    potem zapytał komisji, czy oni też tak potrafią…

    Kiedy zdawał Piotrek Szkudelski (perkusista Perfektu), to przyszli całym
    zespołem, razem ze Staszkiem Zybowskim, i zagrali jakiś piekielnie trudny
    standard jazzrockowy. A potem się wytłumaczyli, że Piotrek ich prosił o
    akompaniament, bo nie wiedział, czy panowie z komisji będą potrafili to
    zagrć.

    A tak weryfikacje wspomina Jacek Chruściński:

    Miałem szczęście załapać się na początkowa fazę weryfikacji, więc
    dostałem z automatu kategorię B, którą z czasem podwyższono mi na A. Ale w
    1983 roku trochę się zmieniło i musiałem poddać się temu zabiegowi.
    Pierwsza część – teoretyczna – dotyczyła kształcenia słuchu. W
    komisji miałem Ptaszyna Wróblewskiego, który słynął z tego, że lubił
    zaskoczyć weryfikowanego.

    Zagrałem swoje popisówki, wszystko pięknie poszło. Kolankowski sprawdził
    mnie z interwałów, nagle podchodzi Ptaszyn, uderza w klawisze rozcapierzonymi
    dłońmi i pyta: A to? A ja na to: To chyba podobne do tego – i uderzam
    podobnie… A to dobre, dobre! – Ptaszyn na to. Przeszedłem…

    Razem ze mną zdawali koledzy ze znanego zespołu – nie podam nazwy, bo po
    co. Oblali wszyscy trzej, wyszli bowiem z założenia, że skoro w komisji są
    jazzmani, to oni będą grali jazz. Gdyby zagrali coś rockowego, swojego, co
    im pasi, to byłoby wszystko w porządku.

    Cała ta impreza to była i tak fikcja, bo grało się na cudzych papierach.
    Trzeba było uważać tylko na wypłatach w Estradzie, żeby nie wyrywać sobie
    nie swojej kasy. Miało to jednak i dobre strony – eliminowało napływ
    niedouczonych grajków, którzy za pół ceny zabierali robotę.”

Możliwość komentowania została wyłączona.